Kiedy z nieba leją się strugi deszczu – my na Lackowej :)
Wyjazd planowaliśmy od dłuższego czasu, ale im bliżej daty, tym bardziej prognozy pogody były paskudne. Zimno, ulewy, wiatr, ulewy i jeszcze raz ulewy... W głębi serca liczyłam na to, że wyjdzie słońce, ale niestety, nie wyszło.
Nadszedł dzień wyjazdu. Godzina 6.00 i pytanie: Jedziemy? Przekładamy wyjazd?
Burza mózgów, rachunek zysków i strat :) i decyzja: JEDZIEMY!
Zresztą dla mnie wynik musiał być tylko jeden: Jedziemy! Przygoda wzywa, góra czeka :)
Godzina szósta z minutami wyruszyliśmy spod domu. Kierunek Izby – góra Lackowa. Całą drogę rozmyślałam czy oby na pewno podjęliśmy dobrą decyzję, ale im bliżej był nasz cel, bardziej byłam pewna tego, że dobrze wybraliśmy. W plecaku oprócz jedzenia nie mogło zabraknąć okrycia przeciwdeszczowego. (Ostatnio na blogu pojawił się wpis o tym, co zabrać na wypad w góry. Zapraszam TUTAJ jeśli jeszcze nie czytaliście :)
Jasło – Izby
Gęsta mgła, deszcz nie przestaje padać... byle tylko dojechać na miejsce... Mijamy okoliczne domy, krowy pasące się na pastwiskach i w końcu są Izby. Miejscowość jakby zamarła, nie ma nikogo – samochodów, ludzi... PUSTKA
W poszukiwaniu wejścia na szlak tracimy sporo czasu. Gdyby nie fakt, że jest niedziela, to nie wiem czy znaleźlibyśmy jakiegoś człowieka w taką pogodę. Jadąc dalej, a raczej błądząc, zauważamy kościół, pod którym stoi garstka ludzi. Miła pani z parasolką poinstruowała nas jak jechać. Później sympatyczny pan, który pojawił się nagle na drodze, potwierdził, że jedziemy w dobrym kierunku.
W końcu się udało. Znaleźliśmy ,,zagubioną ścieżkę” z magicznym – napisanym markerem napisem Lackowa :) Swoją drogą oznakowanie dla turystów jest fatalne, mogłoby być bardziej widoczne, Ktoś powinien to ogarnąć. Błądząc czuliśmy się trochę jak uczestnicy turystycznego quizu :)
Jest tabliczka! Ruszamy!
Las, błoto, kałuże i my zmierzający na szczyt, by zdobyć kolejną górę. Tym razem policyjną :)
Lackowa, to najwyższy szczyt po polskiej stronie Beskidu Niskiego, położony między Krynicą Zdrój, a Wysową. Wędrowcy nazywają tę górę najbrzydszą i kapryśną. Szlak praktycznie nie istnieje i trzeba się nieźle nakombinować, by go znaleźć.
Początek trasy dość spokojny. No może ,,trochę” ten spokój zagłusza intensywnie padający deszcz.
Idąc krok za krokiem zaczyna się ostra jazda. Trudne ostre podejście, śliskie kamienie, błoto, powalone drzewa, wszystko wyglądem przypomina tatrzańskie szlaki, no może z wyjątkiem widoków, bo te ,,lackowe” nie są zbyt urodziwe. Dobrze, że pada deszcze, to nie narzekamy na brak estetycznych walorów wyprawy, bo jedyny nasz widok, to kapiący z nosa deszcz :)
Warunki, jakie nam towarzyszą są ekstremalne, bez pomocy rąk nie ma szans. Inna opcja kończy się jazdą na tyłku. Stromy odcinek daje popalić. Opadające stoki przysparzają nam sporo kłopotów, ale wytrwale docieramy na szczyt. Lackowa 997 m.n.p.m :) Królowa Beskidu Niskiego :) :) Jupi :)
A wiecie, że o Lackowej mówi pewna Beskidzka legenda? Poniżej fragment z książki A. Potockiego, Legendy łemkowskiego Beskidu, Rzeszów 2007
,,Maciek, syn właściciela huty szkła w hucie Wysowskiej, młodzieńcem był urodziwym, a i w wielu naukach biegłym, bo do szkół przez kilka lat chodził. Niestety, wyrzucili go z nich po pewnym czasie, bo wdał się w nieodpowiednie towarzystwo i niezbyt przyzwoicie się prowadził. Wziął go ojciec do huty i próbował nakłonić do zajęcia się tym rodzinnym interesem.
Razu jednego pojechał z towarem do Zborova na węgierską Słowację na wielki sierpniowy jarmark. Towar, i owszem, sprzedał prawie od ręki, bo miejscowi Żydzi w kilka godzin kupili wszystko, co przywiózł. Jako, że jarmark trwał trzy dni, przeto najął sobie był Maciek kwaterę i postanowił się trochę zabawić. Na taki jarmark zjeżdżali się nie tylko kupcy, ale i okolicznego luda tysiące. Byli Żydzi, górale polscy, ruscy i słowaccy, Mazurzy, czyli Polacy z nizin, i wreszcie Cyganie. Jedna Cyganka, Róża, tańczyła przy muzyce, a śliczna była, że dech w człowieku zapierało. Prawdziwa róża z ogrodu Semiramidy. Sam kiedyś widziałem taką w Miedzilaborcach i napatrzeć się nie mogłem, oj nie mogłem.
W takiej to grzech się nie zakochać. Więc zakochał się Maciek, cóż, kiedy Cyganie domu nie mają i cały czas są w drodze. Jak tu się z panną umówić, nic, tylko trzeba do nich przystać albo Różę porwać i ze sobą uwieźć. Namówił kilku spotkanych na jarmarku smolaków, żeby mu Cygankę porwali i do karczmy w Blechnarce dostawili. Zapłacił sowicie za usługę i po zakończeniu jarmarku do domu wyruszył. Zatrzymał się w blechnarskiej karczmie i kilka godzin później przyjechali smolacy z Cyganką. Ona, jak się okazało, nic nie miała przeciwko porwaniu i uległą mu była w każdym względzie, a nawet zgodziła się zostać jego ślubną żoną.
Zabrał przeto Maciek Cygankę i do ojcowskiego domu do Huty przyjechał. Stary, jak się dowiedział, co i jak, szpicurtą oboje obił, Różę kazał ciupasem do Zborowa do cygańskiego taboru odstawić, a syna zamknął w komorze na kłódkę i zakazał wypuszczać. I wtedy stało się to straszne nieszczęście. Maciek popełnił samobójstwo, śmierć sobie zadając przez powieszenie.
Pogrzebano go zgodnie ze starym zwyczajem nie na cmentarzu w poświęconej ziemi, ale wywieziono trupa w góry. Na szczycie Lackowej, gdzie zbiegały się granice Huty Wysowskiej i Bielicznego z granicą węgierską. Tam wykopali głęboką mogiłę, w którą wrzucili trupa. Po jakimś czasie okazało się, że młodzieniec zamiast spokojnie w grobie leżeć, chodził po lesie. Ktoś, kto go za życia znał, po śmierci go tam razu jednego spotkał.
Kiedy doszła wieść do ojca, zamówił baczę ze słowackiego Keczkobec, który miał w górach sławę skutecznego wróża i znachora. Bacza wziął trijci , czyli trójramienny świecznik z cerkwi z Wysowej, i zaświecił w nim świece na grobie Maćka, po czym przeczytał coś z psałterza. Podczas czytania zerwał się tak silny wiatr, że omal drzew nie połamał. Trzy razy gasił świece baczy i przewracał kartki psałterza, nie pozwalając dokończyć zbawienia. Nic tylko siły jakieś nieczyste sprzysięgły się przeciw baczy, ale wtedy też jasnym się stało, że jego zamawianie niewiele tu pomoże.
Już wkrótce okazało się, że Maciek, czyli jego upiór, nadal ludzi niepokoił. Jego ojciec zabrał robotników z huty i poszli na Lackową. Na grób nanieśli parę kubików kamienia, żeby upiór nie był w stanie ich podnieść. Jak się niebawem okazało i to nic nie pomogło i młodzieniec nadal chadzał po lesie i zaczepiał najczęściej kobiety zbierające grzyby.
Sprowadzono zatem stareńkiego baczę gdzieś spod Tater, który jak powiadali, miał spore doświadczenie w pozbywaniu się ze świata żywych, upiorów. Odkopano grób na Lackowej i cóż się okazało. Pomimo że od śmierci młodzieńca minęło już ponad dwa miesiące, wyglądał, jakby spał tylko. Gębę miał jeno czerwoną, co wyraźnie wskazywało, że po śmierci stał się upiorem.
Bacza rozpalił ognisko i wrzucił do niego jakieś zioła, po czym okadził tym dymem trupa, cały czas przy tym coś tam mamrocząc sobie pod nosem. Pokropił trupa święconą wodą i ciesielskim toporem odciął mu głowę. Potem odwrócił Maćka w trumnie plecami do góry, między nogi nakładł mu gałązek tarniny, na którą położył odciętą głowę. Przebił też ciało dwoma krokwianymi gwoździami, jeden wbił w serce, drugi w krzyże. Na koniec znów go okadził i pokropił wodą święconą, po czym zabito trumnę ćwiekami, wrzucono do grobu i zasypano mogiłę. Interwencja baczy spod Tater okazała się skuteczna, bo upiór przestał niepokoić ludzi, znaczy przeniósł się na zawsze do świata umarłych, a po jakimś czasie zatarł się ślad Maćkowej mogiły na Lackowej, tak, że dzisiaj jej już tam nie znajdziecie.”
Subskrybuj
Zgłoszenie